Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie. Jedna z najważniejszych bibliotek akademickich w stolicy. Codziennie przewijają się przez nią setki studentów, doktorantów i pracowników naukowych. Są również pasjonaci, samodzielni badacze i warszawiacy, którzy poszukują niedostępnych gdzie indziej pozycji. Wycieczka po mieście bez wizyty w BUW-ie też się nie liczy. W wolnej chwili można tu pójść na kawę, do słynnych ogrodów lub obejrzeć wystawę. Wszystko dla wszystkich, od ręki i na miejscu. No tak, ale najpierw trzeba się dostać do środka.
Zamiast wejścia BUW ma naszpikowaną elektroniką szklano-betonową śluzę. Żeby w ogóle znaleźć się w czytelni albo mieć szansę trafić do punktu informacyjnego, trzeba najpierw przebić się przez elektromagnetyczne bramki, dać się nagrać kamerom monitoringu i wylegitymować przed ochroniarzami, rejestrując swoje wejście zaczipowanym identyfikatorem. Więzienne wrażenie potęguje jeszcze dziesięć metrów gołych schodów, które prowadzą na poziom dostępny tylko dla starannie wyselekcjonowanych czytelników. A podczas kursu w drugą stronę do niezbędnych czynności dochodzi porównanie specjalnego wydruku z wypożyczalni z wynoszonymi książkami. Nie wiem, jakim zbrodniom próbuje w ten sposób przeciwdziałać dyrekcja biblioteki, ale, sądząc po przedsięwziętych środkach, musi się regularnie obawiać strzelaniny lub ataku bombowego. Do szalonej kontroli lotniskowej brakuje przecież już tylko obowiązkowej rewizji.
Oczywiście, jak w każdym opresyjnym systemie, niemal nikt nie traktuje tego poważnie. Bo kto rzuci się rejtanem przed chuligana próbującego wnieść do biblioteki butelkę z sokiem? Zamiast tego grzecznie prosi się delikwenta o wyjście poza zasięg wiecznie czujnych kamer (na szczęście są jeszcze takie miejsca), gdzie może skitrać kontrabandę w torbie lub plecaku i ponownie spróbować szczęścia w wąskim gardle. Trochę ciężej jest ze wstępem bez legitymacji, która została na biurku w domu. Tu wszystko zależy od humoru panów i pań gwardzistek. Przy sprzyjającym składzie warty i przyjaznym wyrazie twarzy jest szansa się prześlizgnąć na krzywy ryj lub wpisując do systemu tylko numer legitymacji. Dzięki tej metodzie dorobiłem się nawet u jednego ze strażników ksywy Pianista. Niestety zmienił się grafik lub pana przeniesiono, bo na jego miejsce weszło zastępstwo zainteresowane nie tylko legitymacją, lecz w gorszych chwilach również umieszczonym na niej zdjęciem. I tak absurdy nadzoru z uczciwego przecież pracownika robią największą zmorę obywatela. Znów jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest się uchylać.
Potrzeba pozytywnych wzorców? Bardzo proszę! Staats- und Universitätsbibliothek Hamburg Carl von Ossietzky to największa biblioteka akademicka w Hamburgu. A także najprzyjaźniejsza, do jakiej kiedykolwiek udało mi się trafić. Co trzeba zrobić, żeby skorzystać z dowolnej czytelni lub sali komputerowej? Po prostu tam wejść. Żadnych formalności. Czytać może każdy, przecież to oczywiste. Aż głupio mi się zrobiło pod spojrzeniem zdziwionej tym pytaniem pracownicy informatorium. Czy można tu pić? Pani wskazała mi ekspres do kawy. Prosiła tylko, żebym umył po sobie filiżankę. (Postawienie w BUW-ie czajnika zajęło chyba z rok. Ostatecznie udało się tylko dzięki uprzejmości właścicielki działającego na parterze barku). W tym samym czasie kilka stolików dalej paru studentów rozkładało się z chipsami, tłumacząc starszemu panu, jak założyć skrzynkę mailową. Żadnych strażników, żadnych kontroli. Jedna bramka magnetyczna na wyjściu i portier rozdający pracownikom klucze. Jest pokój ogólny, są specjalistyczne pracownie (i tam już jeść nie można), a nade wszystko – nie ma spiny. Nawet szafki w garderobach są przyjaźniejsze – w BUW trzeba mieć konto, legitymację i osobno za każdym razem wypożyczyć na nią kluczyk z numerkiem. W Hamburgu szafki stoją w holu, otwierają się na ustalany każdorazowo przez czytelnika kod, a dla łatwiejszego zapamiętania oznaczono je nazwiskami znanych pisarzy, naukowców i postaci literackich. (Torbę trzymałem na zmianę w Adornie, Newtonie i Pippi Langstrumpf). Kartę biblioteczną – bez zdjęcia z profilu i odcisków palców – wyciąga się tylko do wypożyczenia książki lub żeby skorzystać z niezwykle cennych zbiorów. Aż chce się przestrzegać takich przepisów!
Z jakiegoś powodu BUW próbuje się upodobnić do Biblioteki Kongresu, a nie do biblioteki uniwersyteckiej, którą przynajmniej z nazwy wciąż jest. Nie wiem, czy to źle pojęte poczucie misji, czy po prostu powszechna paranoja inwigilacji. Wiem za to, że efekty utrudniają nam wszystkim życie i psują humor, pogłębiając przy tym wzajemną nieufność. Przez podwójne kontrole, czterech strażników oraz skrupulatne zapisy wszystkich wejść i wyjść nie jest ani bezpieczniej, ani wygodniej, a już na pewno nie milej. I naprawdę, po dwunastu lub więcej latach szkoły damy też radę nie zalewać się przy każdym łyku herbaty.
Pani dyrektor, z checkpoint BUW zróbmy w końcu bibliotekę!
Borys Jastrzębski*
*Borys Jastrzębski wspólnie z Edwinem Bendykiem, Bogną Świątkowską, Arturem Liebhartem pomoże Fundacji Panoptykon stworzyć Ranking Absurdów Nadzoru.